czwartek, 27 marca 2014

ten pierwszy raz


mój blog właśnie traci dziewictwo. 
będzie in inglisz.

w związku z tym, że moja gramatyka woła o pomstę do nieba, proszę nie śmiać się z błędów.
wszystko jest częścią zabawy ze znajomym - dajemy sobie po trzy słowa i układamy szort story.

***

night was very warm and calm. andy walked with a pack of cigarettes in hand. box smoothly rotated between his fingers. he didn't want to smoke. he just need to do something with hands. - pure craziness! - thought andy and closed eyes. he saw her under the eyelids. she was so perfect. he loved when she wore a blue dress. - andy, you old fool! - he scolded himself mentally. - it was so long ago! and my memories are still fresh! there is no dust on my fellings. why?? - he asked himself not expecting an answer. he already knew it.

***

he took a deep breath. he could smell the air full of iron. - tell me how much do you love that fragrance? - silent voice asked him in his mind. - you can't imagine how much. - said, closing eyes, taking another breath. - i love the smell of blood. - he said putting hand on still warm body. he  touched her hair. was long and blonde - excatly what he likes. - you are my goddess. by your sacrifice i will become a true artist. - he whispered. he took a knife and slit her pale, delicate skin. she smelled like raspberries. her eyes were open. they had terrified, dead stare. he touched her cheek. he smiled and kissed her. - you will be my gratest work. i wanna paint you by your own blood. paint the most wonderful image, you have ever seen. - said excited. - i'm gonna do the brush from your hair. beautiful, healthy hair. the best brush on all world. magnificent! - saying it he took scissors. - it will be beautiful and long night. - he thought happy as never before.

***

- what are your fears? - asked billy joe, and looked at me. he frowned and watched my reaction. - i don't like blood, billy - I replied thoughtfully. - I'm scared of hunger, but not food's hunger. i'm scared of mental hunger, when you feeling something all the time, and you don't know exactly what do you feel, and how you can handle it. it's like scratch on the glass - you can see this, but there is no way to fix it. - i whispered.

***

when she woke up, her head almost exploded. she didn't remember anything, she didn't know what happened. was dark so, she couldn't see where she is. air smelled like ground and mold, so she supposes, she is somewhere in underground. - my head! - she thought, and touched hands and legs. she felt something around the ankle. it was chain. - holy crap! what the hell is going on? - she screamed, but no one answered. she tried get up, then she heard steps. door slammed open and light from the other room blinded her for a moment. she couldn't see kidnapper's face. radio was playing her favourite song. when her eyes adapted to the brightness, she saw skulls on man's t-shirt. - wait a second! i know that t-shirt! - she thought, and looked at his face. - john, what are you doing? - asked fearfully. man approached her. she could see his army shoes. she saw also knife in his hand. - no, john, please! - she begged him. - show me compassion. i don't want to die. - she whispered when he lifted knife. she felt shoe on her face, and didn't se nothing.

***

he sat in a dirty, silver van. the day was bright and warm. people were busy with their own business, didn't pay attention to the strange car. he could sit hidden, and just watch the street. he was looking for something special. he was very patient. could waiting for hours, just sitting in the car, and thinking about prize. he saw her after one hour. she was so perfect! ginger hair, freckled face, shapely nose, red lips. his dick swelled immediately. he found the only one. she was so perfect, and he was excited. he put hand in pants and touched the boner. -today you will be mine. - she thought closing eyes, and finished play with his penis. she was so deep in thought, she didn't notice the following her silver car. now he knew her adress, and he saw her through the window, so he could just watching and masturbating. but after few hours it wasn't enought for him. he wished something more. much more than this. 

***

więcej grzechów nie pamiętam.


piątek, 2 sierpnia 2013

McGywer


daruję sobie przepraszanie, nie było mnie - trudno, po co drążyć temat? 

instrukcję obsługi zalotki, ostatnio potraktowałam jedynie jako sugestię. przecież nie ma żadnej różnicy, co zrobię najpierw - pomaluję rzęsy, czy je podkręcę. kolejny raz przekonałam się, że człowiek, jeżeli już ma się czegoś na głupocie nauczyć, zrobi to jedynie na własnej. wymalowałam więc sobie rzęsiory kilka razy, poczekałam aż wyschną, posklejane rozczesałam cudnie szczoteczką, zrobiłam kreskę i stwierdziłam, że ich nienawidzę, bo są oklapnięte. wtem przypomniało mi się, że sto lat wcześniej zakupiłam na sejlu zalotkę. nie posiadłam jeszcze umiejętności sprawnego używania tegoż ustrojstwa, jednak pomyślałam chuj, raz się żyje! dzisiaj mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że była to jedna z głupszych myśli w moim życiu. <pierwszą była to nic, że znamy się tydzień! lecę do dublina i możecie mi skoczyć! ale wyszłam na niej o dziwo dobrze.> wzięłam ja więc zalotkę, nacelowałam na rzęsy <trochę to trwało, przyznam. raz przycięłam sobie powiekę - ból mniej więcej między kurwa mać a ja pierdolę.> i ścisnęłam. do tego momentu było jeszcze spoko. trochę ciężko wytrzymać z metalowym urządzeniem niemal w oku, bez możliwości mrugnięcia, ale można przeżyć. schody zaczęły się, kiedy czynność podkręcania należałoby zakończyć. rozluźniłam więc uścisk i prawie umarłam. matko bosko, tylu wyrwanych włosków naraz nie widziałam chyba nigdy. czarna rozpacz! bałam się spojrzeć w lustro, chociaż z drugiej strony ciekawiło mnie, jak wygląda człowiek be rzęs. czekałam więc, chociaż sama nie wiedziałam na co. powieka powoli przestała pulsować i doszłam do wniosku, że nadszedł już ten moment. spojrzałam. uffff  - ubytków nie było widać. głupi ma więcej szczęścia, niż rozumu.
od tej sytuacji postanowiłam, że będę raczej stosować się do instrukcji obsługi.

po niesłychanym popisie inteligencji, ukochany burdel.

akcja następująca. stoję sobie na lobby i pokrywam patowi przerwę. kręcę się za barem, bo nie mam co robić. stoliki puste i na błysk wypucowane, więc tuptam sobie w miejscu i patrzę w przyszłość. gdy już się miałam porzygać z nudów, zobaczyłam, że ktoś zmierza w stronę baru. mężczyzna, garniturek, na oko jakieś siedem kilogramów mniej od kuleczki, włosy zaczesane na brylantynę. patrzy na mnie, szczerzy dwa rzędy białych zębów <myślę sobie przodozgryz> nie skręca do wind, kroczy ewidentnie w moją stronę, kawę zamówi na stówkę. zbliżył się już na tyle, że powinien zwolnić i zacząć kierować się do barowej lady, a ten pędzi prosto na zamknięte drzwi restauracji, szczerząc się do mnie jeszcze bardziej. przyznam się, że w tym momencie trochę zgłupiałam. gość mnie widzi, a mimo to zamiast zamówić coś przy barze, ładuje się tam, gdzie nie powinien. pojebany jakiś jak nic. wchodzi. robi za drzwiami jeszcze trzy kroki, staje i rozgląda się z coraz większym bananem na twarzy. uśmiecham głupio i ja. z trzech rzeczy wzorowego witania klienta zrobiłam już dwie, więc pora na trzecią. good morning, how are you? how may i help you? zapytuję. podchodzi do mnie. otwiera usta. myślę sobie uradowana ooo, zaraz będzie kapuczinko. nabiera powietrza i przemawia. hi, im fine. ciężko wzdycham w myślach, cholernie zawiedziona. kurwa, czyli jednak nie kapuczinko! wyciąga dłoń w moją stronę i kontynuuje. ian. im new f&b manager. założę się, że zrobiłam jedną z głupszych min w swoim życiu. w całym tym osłupieniu, zdołałam tylko wyciągnąć dłoń i wydukać hi, im kasia.

otóż nowego menadżera śmiało można nazwać panem złotą rączką. jego motto mogłoby brzmieć co spierdolicie, ja wszystko naprawię. <całkiem możliwe, że tak właśnie brzmi>
pewnego dnia zepsuła się maszyna polerująca sztućce. rzecz okazała się na tyle niepokojąca, że zawezwany został pan majster z serwisu. starszy, siwiutki chłopina, który jak na prawdziwego fachowca przystało, przylazł bez narzędzi. naprawiłby coś może, ale nie ma jak, bo ciężko uciąć kabel bez nożyka. stoi zatem i kombinuje. na kuchni jak na złość, najostrzejszym narzędziem jest nóż do stejków, którym smutne emo mogłoby ciąć sobie żyły dwie godziny, a nic by z tego nie wyszło. chujnia straszna. to już dziadek prędzej sztuczną szczęką kabel przegryzie, niż go przetnie czymś z kuchni. kiedy już większość myślała, że nic się nie da zrobić i trzeba będzie szmacić widelce ścierą jak wcześniej, na pomoc pospieszył mcgywer. z kieszeni wyciągnął kozik, którego nie powstydziłby się sam bear grylls, i zbyt długą rurkę ukrócił. zaimponował mi tym niesamowicie.
tego samego dnia szlag trafił też ekspres. cośtam gdzieśtam pękło i przestało działać. podobno jebnięcie było takie, że zalało pół hotelu. wszystko bym dała, żeby to zobaczyć. w każdym razie, zaszczyt sprzedawania kawy bez ekspresu, przypadł oczywiście mnie. zastanawiałam się w jaki sposób mam ubić piankę na kapuczinko, kiedy z rozmyślań wyrwał mnie złota rączka, mówiąc, że on to właściwe ochędoży. ściągnął swoją marynarkę odsłaniając koszulę, która mogłaby być pół numeru większa i zabrał się do roboty. ja w tym czasie zastanawiałam się, czy przy schylaniu strzeli mu guzik i rykoszetem wybije mi oko. w ciągu dziesięciu minut, zrobił mi taki rozpierdziel na barze, że szkoda wspominać. odsunął lodówki, ekspres podparł dzbankami na mleko, podwinął rękawy i zaczął majsterkować. a ja liczyłam ile zasad bhp pogwałcił w tym czasie i obstawiałam kiedy ta misterna konstrukcja, którą złożył naprędce, rozpierdoli się w drobny mak i spadnie mu na łeb. nie spadła. powiem więcej - ekspres został chwilowo naprawiony i w miarę szczęśliwie dotrwał do przyjazdu fachowców.


poniedziałek, 6 maja 2013

klyjętela.



krótko, bom umęczona robotą w obozie pracy.


rzecz dzieje się dzisiaj.


przeżywam weltszmerc za barem. nogi wchodzą mi w dupę, red bull dawno przestał działać, ogólnie smutno mi i nieprzyjemnie. przychodzi pan meksyk i pyta o wodę. rodzaj chyba sobie sam wymyślił, bo ni cholery nie potrafię zgadnąć o jaką mu się rozchodzi. powtarza mi to trzy razy, a z każdym powtórzeniem umacniam się w przekonaniu, że to ani still, ani sparkling, ani nawet, kurwa, fizzy. poddaję się. przecież on mi tak może do końca życia powtarzać, a ja i tak nie skumam. zrezygnowana pokazuję lodówkę i mówię, że mam tylko to, co widzi. przygląda się chwilę i rzecze a jaka jest różnica między niebieską butelką, a zieloną? sraka, mój drogi! myślę. niebieska jest, proszę ja ciebie, still, a zielona sparkling. odpowiadam grzecznie, myśli zatrzymując dla siebie. yhym, potakuje pan meksyk. czyli? dodaje po chwili. ręce mję opadły. panie, jedna jest normal. rozumiesz? normal, pure woda! a ta druga, to ona jest sparkling. fizzy jest! wyjaśniam, lecz po jego minie widzę, że zamiast mu rozjaśnić, zaciemniłam jeszcze mocniej. a czy ja mogę te obie wody zobaczyć? pyta nieśmiało. jasne! klyjęt nasz pan! podaję dwie butelki. zerkam, słyszę, że pod nosem coś czyta. blablabla irish, blablabla water, blablabla. najwyraźniej nic mądrego nie wyczytał, gdyż zapytuje a czy to jest naturalna woda? nie, kurwa, syntetyczna! z proszku! myślę, jednak odpowiadam z uśmiechem yes sir! yhym, a przepraszam, czy któraś ma w środku gaz? rzuca w moją stronę. tak, kurwa, zielona cyklon b!! trochę wysiłku mnie to kosztowało, ale w końcu kupił. gazowaną. a później jeszcze jedną.